1. Wesele w czworakach w początkach XX wieku.
Ślub odbywał się w niedzielę rano. W czworakach już od południa w sobotę wszyscy się do niego przygotowywali. Rodzice młodych przyrządzali jedzenie i wódkę, którą przyprawiano palonym cukrem. Panna młoda wraz z druhnami wiła wianek z ruty i mirtu. Było przy tym dużo śmiechu i śpiewu :
A wij –że się, wianeczku, wij- że się,
do kościoła cię Hanuś poniesie.
Do kościoła, do ślubu – na gody,
a z nim razem pan młody, pan młody.
A nie płacz-że, Hanusiu, nie płacz-że
Jakże z płaczem do ślubu iść, jakże?
Dobry obyczaj nakazywał, żeby muzyka i tańce zaczęły się już w przeddzień ślubu. Całą noc przygrywała więc kapela, składająca się zazwyczaj ze skrzypka, bębniarza i ewentualnie klarnecisty. Młodzież ochoczo ruszała do zabawy. Dźwięki skrzypiec mieszały się z hałasem i przytupami. Od czasu do czasu przystawał któryś z tańczących przed kapelą i zaśpiewawszy z werwą, szedł dalej w tany. Gdy wianek był już gotowy, druhny z panną młodą również szły zabawić się przy muzyce.
Tańcowali do świtu, a o świcie rozrzucano słomę na całej izbie i goście kładli się obok siebie w ubraniach pokotem, by przedrzemać trochę.
Rano panna młoda stroiła się w suknię białą i welon. Druhny obstąpiwszy ją kołem upinały kwiaty i gałązki mirtu na welonie, układały włosy i fałdy sukni. Pan młody ubierał się u siebie. Drużbowie chodzili po izbie oczekując, aż druhny poprzypinają im kokardy do klap marynarek.
Rej jednakże wodziła starościna. Chodziła po izbie zamiatając sfałdowaną kiecką, prosiła gości do jedzenia i picia, śpiewała.
Przed czworaki zajeżdżały jedna – dwie furmanki, przystrojone w kwiaty i zielone gałązki, którymi miano jechać do ślubu. Dziedzic nie mógł ich odmówić, bo starym zwyczajem proszono go z dziedziczką na wesele. Zapraszano również księdza.
Przed wyjazdem panna młoda stała w izbie w otoczeniu druhen. Pan młody siedział ukryty w schowku. Starościna śpiewała:
A nijaki pan młody, nijaki,
bo pojechał do Ostrowca po flaki.
A kulawy pan młody, kulawy,
ni do tańca mu, ni do zabawy.
Na to starosta:
Na co pilić młodemu, a na co,
kiej mu za to nie płacą, nie płacą.
Starościna otwierała drzwi do schowka i wyciągając pana młodego za rękę śpiewała:
Chodźże, chodźże, nie bój się judosie,
wyjm pieniądze, co je masz we trzosie.
Pan młody wyjmował pieniądze z węzełka i kładł na stole. Starościna wołała ciagle: „Mało, mało! Jeszcze, jeszcze!”. Kiedy już wyłożył ostatnie grosze, starościna przyprowadzała rodziców i zwracała się do panny młodej:
A bez progi, Hanuś, bez progi,
uchyć ojca i matkę za nogi.
Panna młoda wychodziła za próg sieni i klęknowszy chwytała za nogi rodziców swoich i pana młodego, stojących tuż przy otwartych drzwiach, wewnątrz izby. Potem zaczęły wchodzić druhny z wiankiem, który niosły na kijach (zakładano go pannie młodej na skronie), a starościna śpiewała:
Idzie wianek, idzie, z komory do izby,
usuńcie się ludzie, żeby nie miał ciżby.
.
Goście rozsuwali się na boki, kapela grała marsza, rodzice błogosławili swoje dzieci, które klęcząc razem, pochylały nisko głowy. Panna młoda najczęściej popłakiwała.
Przez drzwi, otwarte na oścież, wychodzili przed czworaki. Woźnice trzaskali z biczów pokrzykując na strony. Młodzi siadali na osobne wozy: panna młoda ze starszym drużbą, a pan młody przy starszej druhnie. Reszta sadowiła się jak mogła. Muzykanci grali coraz głośniej przed domem, starościna śpiewała:
Jedźcie, jedźcie drogą przez wyboje,
szczęście przyjdzie na wasze pokoje.
Konie ruszały z miejsca, fornale bezustannie trzaskali z biczów, druhny śpiewały, furmanki turkotały po zakurzonym gościńcu. Część gości zostawała, a z nimi najczęściej matka młodej. Ludzie idący do kościoła krzyczeli głośno, narzeczeni i drużbowie odpowiadali im kiwając chusteczkami.
Przed kościołem ustawiano się w orszak. Rodzice prowadzili młodych środkiem kościoła do ołtarza, gdzie paliły się świece żółte, woniejące.
Ślub odbywał się przed nabożeństwem. Młodzi przyrzekali sobie miłość aż do śmierci. Wracali z weselem w sercu, śpiewali całą drogę. Przed czworakami witała ich znowu muzyka i goście.
Zanim poproszono gości do obiadu, musiała odbyć się dalsza, poślubna ceremonia weselna. Przychodziło dwóch pachciarzy kupować pannę młodą. Mieli na plecach pełne wory pieniędzy. Targowali się długo, klepali po rękach, zaglądali młodej w oczy, podnosili i opuszczali cenę. Śmiechu było przy tym wiele. Wreszcie nie mogąc dojść do żadnego rezultatu, rzucali ze złością wory na izbę. Goście uciekali na boki z przestrachu, bo z worów wysypywały się skorupy starych garnków i saganów.
„Ładne pieniądze” – mówił starszy drużba.
„Ona i tego nie warta” – odpowiadał żartobliwie jeden z pachciarzy.
Potem stawiali tacę na stole, nakrywali ją białą chusteczką i zaczynały się oczepiny. Panna młoda uciekała przed oczepinami, biegała dookoła stołu, a pan młody gonił ją. Kapela rżnęła kawałki jeden po drugim, a starościna śpiewała:
Patrzcie ludzie, jak ją młody goni,
jakby se wsiadł na jakie sto koni.
A nie gońże jej, nie goń, nieboże,
już zostanie ona z tobą w komorze.
Starościna zdejmowała wieniec pannie młodej siedzącej na dzieży lub stołku, rozplatała warkocz i nakładała czepiec. Zgodnie z obowiązującym zwyczajem, młoda broniła się przed nałożeniem czepca i trzykrotnie zrzucała go z głowy. Czepek oznaczał w tym przypadku uznanie jej za prawdziwą kobietę, dlatego od tej chwili nie mogła chodzić z odkrytą głową. Oznaką przemiany panny młodej była także zmiana stroju przed wyjściem do izby: z weselnego na odświętny, w jakim chodziły mężatki.
Do tacy sypały się pieniądze. Goście dawali, na ile kogo było stać. Obrzędy trwały około dwóch godzin. Wtedy zajeżdżali do czworaków dziedzice z księdzem. Witano ich, całując po rękach. Przypadały im najzaszczytniejsze miejsca przy stole, wszyscy skakali przy nich, a przecież to młodzi byli w tym dniu najważniejsi.
Gdy jadło postawiono na stole, wszyscy jedli nie oglądając się na nikogo, bo byli już głodni solidnie. Pito też chętnie. Śmiech i gwar szedł po izbie. Podawano sobie misy z bigosem z rąk do rąk, napełniano talerze.
Obiad ciągnął się długo. Dopiero gdy ksiądz podnosił się, ruszano do mieszkania pana młodego, na tańce. Stary zwyczaj nakazywał, żeby ojciec panny młodej odtańczył pierwszy kawałek z panią dworu, dziedzic zaś z panną młodą. Pan młody musiał czekać.
Kiedy już pojechali dziedzice z księdzem, atmosfera się rozluźniała. Tańczono, śpiewano długo w noc. Cieszono się jadłem, muzyką i napitkiem, zapominając o trudach, które ich czekały, o robocie.
A w poniedziałek rano wstawali, jakby nigdy nic, do roboty we dworze, mimo, że prawie dwie noce nie spali.
Na podstawie książki Jana Koprowskiego „Opowieść o moim ojcu” opracowała Maria Wójcicka.