22 stycznia 2025
Środa, 22 dzień roku

Imienieny obchodzą:
Anastazy, Wincenty, Wiktor
Realizowane projekty Strona główna / Realizowane projekty / Międzynarodowe / CONGENIAL / 2.1 Udział w II wojnie światowej 

2.1 UDZIAŁ W II WOJNIE ŚWIATOWEJ

 

1. "Wojenne losy moich stryjów" -  Barbara Wilczewska

2. "Mój ojciec Teodor" - Zinaida Piekarska

3. "Nie o taką Polskę walczyłem..." - Jadwiga Barcewicz

4. "Mój ojciec" - Krystyna Szewczyk

 

 


 


1. WOJENNE LOSY MOICH STRYJÓW

Moi dziadkowie Wilczewscy (rodzice mojego ojca Józefa) Wincenty i Antonina z Deputatów mieli dziewięcioro dzieci. Na świat przyszli kolejno: Piotr (13. 05. 1913 – 1939), Bronisław (13. 02. 1916 – 25. 09. 1939), Franciszek (1. 09. 1918 – 8. 05. 2009), Monika (ur. 1920 lub 1921 – zmarła po roku), Karol (1922 – 2002),  Józef (3. 11. 1924 – 6. 04. 2009), Sylwina ( 11. 04. 1927 – 2012),  Romuald (1929 – 2006) i Mirosław (ur. 1. 05. 1931). Miałam więc sześciu stryjów.



Antonina z Deputatów i Wincenty Wilczewscy oraz ich najstarsze dzieci: Monika, Piotr, Bronisław, Franciszek


      Od najmłodszych lat swego życia słyszałam, że dwaj najstarsi bracia mego taty zginęli na wojnie. Oczywiście nie mogłam ich znać, bo urodziłam się trzynaście lat później. Informacja o tragicznym losie tych stryjów była dla mnie tak samo oczywista, jak w pewien sposób tajemnicza. Rodzice niewiele mówili, a ja nie pytałam. O niektórych faktach dowiedzieli się po latach, a niektóre do dzisiaj nie są znane. Jednak pamięć o dwóch najstarszych braciach mego taty była ciągle żywa, szczególnie pieczołowicie pielęgnowana i przekazywana przez mego ojca, który zawsze chciał, by pozostał po nich ślad utrwalony na pomniku. To z inicjatywy mego ojca Józefa Wilczewskiego w naszej rodzinnej wsi Wyłudki powstał pomnik wzniesiony ku czci siedmiorga mieszkańców tej małej miejscowości, którzy zginęli podczas II wojny światowej. Dzięki moim rodzicom przetrwały również wspomnienia.



 

           Piotr Wilczewski urodził się 13 maja 1913 r. W dzieciństwie ukończył siedmioletnią szkołę powszechną w Janowie. W Grodnie w latach 1934 – 1936 odbył dwuletnią służbę wojskową, która wówczas obowiązywała od dwudziestego pierwszego roku życia. Piotr, w przeciwieństwie do młodszego brata Bronka, w swoim środowisku miał opinię poważnego człowieka  Przez pewien czas pracował w mleczarni w pobliskiej Romaszkówce. Z tego okresu zachowało się pokwitowanie Kółka Rolniczego z dnia 10 grudnia 1937 r. potwierdzające opłacenie przez Piotra Wilczewskiego składki członkowskiej za rok 1938.

Potem Piotr podjął pracę w Poświętnem za Łapami, skąd we wrześniu 1939 r. został powołany na wojnę. Zachowała się jego ostatnia fotografia wykonana w Białymstoku, kiedy z pakunkami  w dłoniach szedł, by wkrótce wyjechać do Grodna.

Ostatni raz widziano go w Grodnie w kancelarii przyjęć. Kolega namawiał, by wracał     z nim do domu, mówił, że nic tu po nich. Piotr jednak został, nałożył mundur, by wziąć udział  w walce i zginął w obronie Grodna. Rodzina nie zna miejsca jego spoczynku. Został zapewne zakopany razem z innymi obrońcami Grodna w dołach wykopanych specjalnie w pobliżu miasta.



                                                                    Pokwitowanie Kółka Rolniczego



 

Piotr Wilczewski w Grodnie



      Bronisław Wilczewski urodził się 13 lutego 1916 r. Był wesołym chłopakiem, zawsze skłonnym do żartów    i zabawy. Pracował w mleczarni w Janowie przy zlewaniu mleka. Wszystkie okoliczne panny starały się wtedy przynosić mleko ze swoich gospodarstw. Wspominała o tym Maria Wojtulewicz (z domu Korzeniewska), która też chodziła z mlekiem do zlewni, gdy tam pracował Bronek. Na swoje szczęście miała blisko, bo mieszkała w Nowym Janowie. Bronisław zrezygnował potem z tej pracy, a zaczął zajmować się stolarką. Nauki pobierał u stolarza Kazimierza Micuna  w rodzinnych Wyłudkach. Razem z nim wykonywał różne prace na zamówienie. W 1937 roku Bronek rozpoczął służbę wojskową w Suwałkach. Po dwóch latach jesienią miał wracać do domu. Starszy brat Piotr pojechał do Suwałk, by mu zawieźć cywilne ubranie. Bronek jednak nie wrócił, bo ze względu na wybuch wojny zatrzymano żołnierzy w wojsku. Ostatnie wieści o nim z tamtego czasu pochodzą od Bałabana   ze wsi Skindzierz, który widział Bronka w Garwolinie nad Wisłą jako sapera przewożącego sprzęt i ludzi. Wkrótce potem był nalot, po którym już się nie spotkali. Bałaban wrócił z wojny do domu, o losie Bronisława nic nie wiedział. Dopiero po czterdziestu latach w 1979 r. na ręce sołtysa wsi Wyłudki nadszedł list z Tyszowiec na Lubelszczyźnie. Napisał go Wiktor Jurkiewicz ( urodzony w 1908 r.), starszy  i chory człowiek, który nie chciał z tą straszną tajemnicą umierać. Był naocznym świadkiem; Bronisław konał w jego domu. 13 lutego 1979 roku (w dniu urodzin Bronisława Wilczewskiego) pan Jurkiewicz pisał do sołtysa wsi Wyłudki:

„Szanowny Panie, chcę tą drogą powiadomić kogoś z rodziny Wilczewskich, że Bronisław Wilczewski s. Wincentego i Antoniny zginął w walce w drugiej połowie września 39 r. i jest pochowany wraz ze swymi towarzyszami broni na cmentarzu     w Tyszowcach. Groby są pojedyncze  i utrzymane w porządku przez dzieci szkolne.”

Bracia Bronisława spotkali się potem z Wiktorem Jurkiewiczem, jego żoną Janiną oraz córką – panią Jakubiakową, która również dobrze zapamiętała wydarzenia sprzed lat, chociaż była wtedy małą dziewczynką. Pan Jurkiewicz dokładnie przedstawił walkę kilkunastu polskich żołnierzy z Sowietami, która miała miejsce w niedzielę z 24 na 25 września: „ Była może piąta godzina, zapadł wieczór. Oddział nasz – saperzy – jechał z traktu na Łaszczów, tą ulicą do lasu na noc. Tam się ulokowali na nocleg. Mieli wartę. Nasze miejscowe Rusini na powitanie, jak w wieczór od traktu hrubieszowskiego przyjechała sowiecka armia, wszystkie pobiegli. Z bukietami kwiatów, z wódką, ze wszystkim. Jak im powiedzieli, że Polacy tu a tu nocują, nocną porą, może była 1 – 2 godzina, tam się wybrali. Całe to wojsko jakie tutaj wkroczyło. Jak to warte naszli, bo jedne byli w lesie, a drugie wartowali, zaczęły się pojedyncze strzały. Myśmy byli u siebie w domu. Jak te strzały się zaczęli, to my wszyscy do piwnicy, no bo nie wiadomo co będzie.

W tej ulicy to taka była wojna, że kilka sztuk bydła padło zabitego. Zaczęło tak grać … I granaty, wszystko było. W samej ulicy, na tej drodze, poszli na białą broń. Widziałem panie, jak oni wszystkie szli. Coś z jedenastu szło, panie. Jeden starszy był porucznikiem. Ja mieszkał koło kościoła, tutaj. Wstąpił do nas jeden. Panie – mówi – ratuj nas, bo biją. – Nie wiedzieli, że to Sowieci. Kto to strzela?   – pytali się. Bandy ukraińskiej się bali, bo oni – rozbrajali żołnierzy polskich”.

 Wiktor Jurkiewicz znalazł Bronka w poniedziałek rano, a przy nim dowód osobisty, książeczkę do nabożeństwa i biały różaniec, a także listy do rodziny  i dziewcząt oraz zdjęcia. Po latach przekazał te pamiątki rodzinie. Zdjęcie młodego żołnierza zniszczyło się, bo córka Jurkiewiczów (pani Jakubiakowa) w dzieciństwie nosiła go w szkolnym fartuszku, z którym nawet razem uprała. Pan Wiktor opowiedział braciom Bronisława przejmującą historię jego śmierci: „Jak my wyszli z piwnicy, to on był bagnetem przekłuty. Chciał się skryć do budynku. Przy sąsiada domu go trafił. Z tyłu trafiony był, w plecy. A potem jak my już wyszli z tego loszku, to go wzięli do sieni. I tam krwawił. Może by się wyleczył. Trwało to może trzy godziny. Dziewiąta może była. Sanitariusz sowiecki opatrunek zrobił. Za jakieś pół godziny przyszedł drugi  i zwyczajnie ot… butem. W głowę. Kilka razy butem w głowę dostał. Kopał go.”

Mój tata utrzymywał kontakt z rodziną pana Jurkiewicza, wysyłał pieniądze z prośbą o opiekę nad grobem, otrzymywał potwierdzenia i informacje. Wiktor Jurkiewicz zmarł 2 października 1980 r. (ponad rok po wysłaniu listu do Wyłudek), o czym jego żona Janina powiadomiła Jozefa Wilczewskiego w liście z 12 listopada 1981 r.

We wrześniu 1992 roku w 53 rocznicę walki w Tyszowcach został odsłonięty i poświęcony pomnik ku czci poległych żołnierzy. Na tej uroczystości byli obecni bracia Bronisława: Franciszek, Józef i Mirosław. Franciszek jako ksiądz uczestniczył bezpośrednio we Mszy Świętej celebrowanej w intencji poległych, a Mirosław brał udział w przecinaniu wstęgi. Pozostały pamiątkowe fotografie z tej uroczystości. Na zdjęciu widoczny jest pomnik, po prawej stronie grób Bronisława Wilczewskiego (z widocznym orłem i zdjęciem), a po lewej bracia: Józef i Franciszek.



 

Pomnik w Tyszowcach


       Imiona i nazwiska braci Wilczewskich widnieją również na pomniku we wsi Wyłudki, wzniesionym przez mieszkańców. Monument został uroczyście poświęcony w dniu 29 lipca 2007 r. Na czarnym marmurze złotymi literami zostały wypisane imiona  i nazwiska poległych, lata ich urodzin i śmierci. Są to: Irena Krutul (1928 – 1944), Adolf Sawicki (1897 – 1939), Eryk Sawicki (1926 – 1941), Józef Sawicki (1895 – 1941), Wiktor Świenc (1882 – 1944), Bronisław Wilczewski (1916 – 1939), Piotr Wilczewski (1913 – 1939). Całość wieńczy umieszczony na dole napis:

POLECAJĄC MIŁOSIERDZIU BOŻEMU

MIESZKAŃCÓW WSI WYŁUDKI

POLEGŁYCH I ZAGINIONYCH

W CZASIE II WOJNY ŚWIATOWEJ

AD 2007                                RODZINY

Przy pomniku zawsze są kwiaty; sztuczne, czasami świeże. Często palą się znicze.



Pomnik w Wyłudkach, a przy nim jego pomysłodawca i inicjator Józef Wilczewski – mój ojciec


     II wojna światowa miała też wpływ na losy kolejnego, trzeciego brata mego taty, Franciszka. Wśród rodzinnych pamiątek zachowało się zdjęcie, na którym widoczni są wszyscy trzej moi najstarsi stryjowie – ci sami chłopcy, którzy na pierwszej fotografii są w towarzystwie swoich rodziców, a moich dziadków. Na tym zdjęciu są to już dorośli młodzi mężczyźni.



 

Od lewej strony: Piotr, Franciszek i Bronisław


Franciszek Wilczewski urodził się 17 września 1918 r. W 1925 roku rozpoczął naukę w Szkole Powszechnej w Wyłudach, o czym po latach napisał w swoich wspomnieniach: „Kłopoty były ze zdobyciem ubrania, obuwia a jeszcze większe z przyborami szkolnymi. Zamiast zeszytów była tabliczka, ciemnego koloru z kruchego materiału w ramce drewnianej. Po zapisaniu ścierało się gąbką lub wilgotną szmatką. Wielkim rarytasem był zeszyt do kaligrafii  w duże linie z pionowymi liniami. Szkołę zastępowała wiejska mała izba z małymi oknami. Personel nauczycielski składał się z nauczycielki i kierownika szkoły w jednej osobie i to z importu. Pod zaborem rosyjskim brakło inteligencji wykształconej  w polskim języku. Nauczycielki przybywały z tzw. Galicji z zaboru austriackiego, gdzie były szkoły z polskim językiem nauczania. Lekcje były półgodzinne. W łączonych klasach jedna miała ciche zajęcia – druga głośne, co sprzyjało roztargnieniu i mnożeniu się błędów.”

Po ukończeniu klasy czwartej przeniósł się do siedmioklasowej Szkoły Podstawowej w Janowie, którą ukończył w 1933 r. Ponieważ rodzice nie mieli warunków na opłatę nauki w szkole średniej, dalszą edukacją Franciszka zainteresował się bezdzietny wuj Wiktor Deputat, który zapewnił mu mieszkanie i naukę w Gimnazjum Zeligmana. W 1937 roku został przyjęty do Państwowego Liceum Pedagogicznego w Białymstoku przy ul. Mickiewicza 2. Przyjaźnie wspomina szkołę i swoich nauczycieli (często wybitnych, jak się potem okazało), a szczególnie księdza katechetę, który przewidywał wybuch kolejnej wojny światowej:

„Warunki były bardzo dobre. Przy Liceum była wzorowa Szkoła Ćwiczeń, liczne pomoce naukowe. Przestronne i jasne sale naukowe. Widok z okien był na piękną gotycką Farę, na park i Pałac Branickich. Dyrektorem był p. [Ludwik] Zaremba. Profesorem muzyki i śpiewu był p. Trojanowski, profesorem rysunku i malarstwa był p. [Józef] Blicharski, którego obraz przedstawiający św. Andrzeja Bobolę znajduje się w Niewodnicy a obrazy przedstawiające św. Rocha znajdują się w kościele św. Rocha w Białymstoku. Zginął w Białymstoku z rąk bolszewików. Profesorem gimnastyki był p. Czesław Hake oficer 10 pułku ułanów żyjący do dzisiaj [zapisane w 1994 r.], Prefektem był  ks. Aleksander Syczewski. Do najmilszych wspomnień należą uroczystości kościelne i narodowe. Udział w tych uroczystościach był obowiązkowy, ale też i zaszczytny. To nas mobilizowało i zobowiązywało do zachowania tradycji religijnych i narodowych. Nasz optymizm i jasne spojrzenie na przyszłość często przygaszał nasz prefekt Aleksander Syczewski. Pamiętał czasy zaborów, wojnę światową i walki legionów Piłsudskiego  z bolszewikami. Mimo zwycięstwa ciążyło widmo odwetu i krecia robota przemycana ze wschodu. Kwestia żydowska, bezrobocie i odwetowe siły z różnych stron pozbawiały go optymizmu. Niedługo wypadło czekać na objawy niepokoju zatroskanego ks. Aleksandra Syczewskiego. Nowego roku szkolnego już nie rozpoczęliśmy. Mój starszy brat Piotr został powołany do Grodna do kancelarii przyjęć rezerwistów. Drugi starszy brat Bronisław był w czynnej służbie wojskowej  i w jesieni miał wrócić.”

Franciszek miał szczególne powody do niepokoju. Jego rocznik podlegał służbie wojskowej na rzecz Rosji Sowieckiej. Niektórzy jego koledzy znaleźli się w Armii Radzieckiej. Na prośbę matki, zatroskanej o los dwóch starszych synów, zaczął się ukrywać. Młodsze rodzeństwo nie wiedziało o miejscu jego pobytu. W niedziele i święta bywał na Mszy Św. w odległych parafiach, gdzie go nikt nie znał; w Brzozowej i Sokolanach. Powiernikiem sumienia młodego Franciszka był Ks. Piotr Boryk, który zaopatrywał go w Pismo Święte i religijną lekturę. Wolny czas ukrywający się chłopak wypełniał ponadto robótkami ręcznymi, przeważnie na drutach. Taka sytuacja trwała do 22 czerwca 1941 r., kiedy to niespodziewanie Niemcy uderzyli na bolszewików. Nastąpiła walka powietrzna i lądowa. W takich okolicznościach zginął rozstrzelany wuj dobrodziej Wiktor Deputat i jego pracownik. Jego Wiktora, a ciotecznemu bratu Franciszka – Janowi Sańko udało się uniknąć śmierci. Ranny w udo – uszedł z życiem.

Pod wpływem księdza dziekana Józefa Marcinkiewicza, który był spowinowacony z rodziną Wilczewskich, Franciszek wstąpił do Seminarium Duchownego w Wilnie. Niezwykła była podróż młodego kandydata na kapłana, o czym napisze po latach:

„Udaję się więc do Sokółki, gdzie kolejarz niejaki Supronowicz ma niepostrzeżenie przewieźć z Sokólki do Wilna. Tu dołączy jeszcze jeden kandydat Edward Borys z Poniatowicz parafii Kundzin. W październiku 1941 roku w breku w towarowym składzie z amunicją niemiecką ruszyliśmy przykucnięci, by nas Niemcy nie zauważyli. Było zimno i niewygodnie, ale po długim czasie dotarliśmy do Oran – po litewsku Warena. Tu po zatrzymaniu pociągu Niemcy przebiegli po dachach sąsiednich pociągów; zauważyli nas siedzących; padły słowa: „Heraus mit seinen sachen. Schnell. Wyjść szybko ze swoimi rzeczami.” Przerażeni wysiadamy na peron z wielkim lękiem o dalsze nasze losy: w najlepszym wypadku – obóz karny. Ale i takiego zamiaru względem nas nie mieli. Ów Niemiec nawet sam powiedział, że stąd już można kupić bilet. Kupiliśmy bilety i szczęśliwie dojechaliśmy do Wilna drżący z zimna i wrażenia.”

Na uwagę zasługuje opis nauki seminaryjnej i nazwiska nauczycieli, wśród których młody kleryk wymienia znanych księży, przede wszystkim błogosławionego ks. Michała Sopoćkę i biskupa Władysława Suszyńskiego. W ówczesnym wileńskim Seminarium Duchownym  panowały szczególne stosunki między uczniami a ich mistrzami, nadzwyczaj życzliwymi i zatroskanymi o swych młodych podopiecznych.

„W Seminarium, które mieściło się przy ul. Mostowej (Tilto gatwie) 12 przyjęto nas bardzo serdecznie. Profesorowie i klerycy pochodzący z naszych rodzinnych stron; zasypywali pytaniami o los parafii, i ludności pochodzących z naszych rodzinnych stron. Szczególnie zainteresowali się nami profesor dr Władysław Suszyński pochodzący z Janowa i Ojciec Duchowny ks. kan. Jan Ellert pochodzący  z Białegostoku; On też podarował mi swoją sutannę na obłóczyny. Ponieważ sutanna była za krótka, gdyż kanonik Ellert był niższego wzrostu; krawiec Golmont wyciął pas materiału z bocznej fałdy i wstawił pas; wydłużając tym sutannę. Po rekolekcjach nauka filozofii, kanon Pisma Św. i języki obce: łacina, język grecki, hebrajski, litewski, rosyjski. Kosmologii uczył ks. dr  prof. Władysław Suszyński; logiki ks. Walenty Urmanowicz Języka Greckiego i Hebrajskiego uczył ks. prof. [Paweł] Nowicki litewskiego  ks. Taszkunas, rosyjskiego ks. Michał Sopoćko. Rektorem był ks. prałat Jan Uszyłło, prokuratorem cz. zaopatrzeniowcem był ks. kanonik Krasowski [Jan Krassowski]. Na Boże Narodzenie udało mi się uzyskać pozwolenie na odwiedziny rodziców.”

Franciszek Wilczewski był alumnem Seminarium Duchownego w Wilnie, kiedy 3 marca 1942 r. Niemcy aresztowali profesorów i kleryków. Jako bezpośredni uczestnik tych wydarzeń, dokładnie opisuje całe to zajście:

„Po feriach Bożego Narodzenia studia trwały do 3 – go marca 1942 r. Tego dnia na wykładzie prowadzonym przez ks. profesora Pawła Nowickiego dla I i II kursu łącznie wkroczyli do sali Niemcy z Litwinami w mundurach gestapo i nas aresztowali ze słowami Still sietzen, nicht hinaussehen. Cicho siedzieć i nie wyglądać poza okna. Po odczytaniu listy obecności; pozwolono zabrać kilka książek i ciepłą bieliznę. Z innych sal wyprowadzono księży profesorów. Diakonów i kleryków wszystkich, kursów do krytych samochodów ciężarowych. Przyszła kolej i na nas. Przeprowadzono nas na dziedziniec, gdzie czekały kryte ciężarówki. Celem niedługiej trasy było więzienie w Wilnie na Łukiszkach. Znaleźliśmy się w suterenie  z małymi oknami, obitymi blachą. Było mroczno i chłodno. Kazano pisać życiorysy. Po zebraniu życiorysów – Litwinów zwolniono; nas zatrzymano w więzieniu. Obok była cela śledcza. Przeważnie w południe, kiedy podawano zupę, którą z trudem można było przełknąć; odbywało się przesłuchanie. Przesłuchanie połączone z biciem i jękami przesłuchiwanych odbierało chęć nie tylko do jedzenia ale i życia. Sutanny musieliśmy zdjąć a w zamian otrzymaliśmy ubrania cywilne mocno za obszerne. W kieszeni mojej marynarki znalazłem żółtą szmatkę z gwiazdą syjońską i napisem: „Jude”. Jednej nocy szyfr na kartce, podawany

przez szczelinę w ścianie koło rury – zaalarmował, że ks. Świrkowski wywieziony został na rozstrzelanie. Wkrótce zmarł diakon Piórko. W więzieniu zaczął szerzyć się tyfus. Niemcy postanowili wywieźć nas na przymusowe roboty do Niemiec. Na taką propozycję cenzor Łasowski Zenon przedstawił naszą prośbę, by nas skierowano do pracy na roli w Prusach Wschodnich. Padła stanowcza odpowiedź: „Nein, nein Frankfurt Am Main”. Nie, nie Frankfurt nad Menem. Czas się wydłuża. W więzieniu spędziliśmy Święta Wielkanocne, które jak rzadko kiedy – wypadły 25 kwietnia na św. Marka. Wilnianie byli bardzo ofiarni. Od północy wystawali w kolejkach dostarczyć nam paczki żywnościowe. To nas podtrzymywało przy życiu. Rodzina miała prawo jedną paczkę tygodniowo doręczyć. Ja nie miałem nikogo  z rodziny – dostawałem paczki dwa razy w tygodniu we wtorki i piątki.”

Franciszek razem z innymi był więziony przez dwa miesiące. Należał do tych, którym udało się szczęśliwie uciec z niemieckiego transportu. Dokładnie relacjonuje to w swoich przejmujących wspomnieniach:

„Dopiero 9 go maja opuściliśmy więzienie. Po drodze do Dworca zaprowadzono nas do łaźni miejskiej, żebyśmy Niemcom nie zawieźli tyfusu. Byliśmy tak osłabieni, że walizki z rąk wypadały. W drodze do dworca kolejowego odłączył się sekretarz Sodalicji Mariańskiej kleryk [Jan] Pryszmont. Na dworcu kolejowym znajomi czy krewni kleryków odprowadzili z peronu i tak pozostali. Weszliśmy do towarowych wagonów. Na szczęście kierunek jazdy wypadł nie przez Kowno i Prusy Wschodnie lecz przez Landwarowo, Grodno, Białystok, Warszawę. Po drodze pociąg zatrzymywał się na większych stacjach. Można było wyjść i napić się wody. W Grodnie zatrzymał się na całą dobę. Był wieczór. Można było wyjść na peron, do poczekalni, gdzie można było napić się kawy. Niemcy konwojenci poszli do wagonów, gdzie dziewczęta jechały. Grupa kolegów Mikłosz Kazimierz, Borys Edward i inni wysiedliśmy zostawiając w wagonie paczki żywnościowe. U znajomych przeczekaliśmy do rana, aż minie godzina policyjna. Ruszyliśmy do Karolina.  U krewnych Kazimierza Mikłosza (Zginął w wypadku motocyklowym będąc wikariuszem w Sokółce) zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy pieszo każdy w swoją stronę. Nogi osłabione, futro za ciężkie, pot na czole, ale radość tego że się jest na wolności i nadzieja rychłego spotkania z rodziną dodawały sił. Przeszedłem do Zalesia i droga prowadziła do Sidry. Już zmrok. Zachodzę do plebanii i poprosiłem o nocleg. Wyglądałem podejrzanie. Ubranie było nasiąknięte dezynfekcją więzienną.  [Miejscowy ksiądz] Odparł – idę do kościoła na nabożeństwo majowe – idę i ja. Był to ksiądz St. Budnik pochodzący z Sidry, który był potem proboszczem w Surażu  a następnie proboszczem w Mońkach, gdzie odbudował kościół zrujnowany działaniem wojennym. Po nabożeństwie majowym zaprosił na kolację i nocleg. Długo opowiadałem o wydarzeniach i losach znajomych osób. Nazajutrz ruszyłem w dalszą drogę. Kolejnym przystankiem było Majewo. Proboszczem był dobrze mi znany ks. Jan Malinowski. Przyjaciel mego wuja Wiktora Deputata. Tu rozmawialiśmy długo o sytuacji kraju, seminarium i kościoła. Stąd już było blisko do miejsca rodzinnego mamy. Po odpoczynku dojechałem do rodziców.”

W domu Franciszek zajął się tajnym nauczaniem. Chętnym dzieciom z okolicy udzielał lekcji z zakresu szkoły podstawowej i średniej, również z języka niemieckiego i łaciny. W rodzinnym domu Wilczewskich nauczanie początkowe prowadziła stryjenka Franciszka (i całego rodzeństwa, oczywiście) z Białegostoku – Helena Wilczewska. Natomiast młody kleryk uczęszczał na lekcje do swoich uczniów mieszkających we wsiach; Wyłudki, Jasionowa Dolina, Laskowszczyzna, Romaszkówka i Zabrodzie. Cieszyły go chęci do nauki i postępy młodych podopiecznych. Po latach z dumą wspominał tych, którzy ukończyli studia, zdobyli tytuły naukowe i wysokie stanowiska, wymieniając takich swoich uczniów, jak Władysław Pankiewicz, Hipolit i Adam Misiewiczowie, Czesław Świenc, Bronisław i Wiktor Pankiewiczowie, rodzeństwo Krutulów. Nikt nie zdradził nielegalnej działalności Franciszka. W wielu przypadkach ratowała go znajomość języka niemieckiego, bardzo wówczas ważna dla niemieckich okupantów.

Na początku roku 1945 przyszły kapłan postanowił dostać się do Wilna. Uniemożliwiła mu to jednak Linia Curzona. Wobec tego przez Siedlce pojechał do Lublina, gdzie Seminarium Duchowne mieściło się w Krężnicy Jarej, kilkanaście kilometrów za Lublinem. Seminarium i Kościół Seminaryjny, zamieniony przez Niemców na skład farb, jeszcze nie były czynne. Rektorem Seminarium był ks. prałat [Piotr] Stopniak, który przyjął Franciszka i niektórych jego kolegów z Seminarium Wileńskiego. Zaliczono mu pierwszy kurs Seminarium Wileńskiego. Od stycznia do czerwca w tym lubelskim seminarium ukończył kurs drugi.

Na wakacje Franciszek przyjechał do Białegostoku, dokąd z Wilna zjechało Seminarium Duchowne. Po drodze widział straszliwy widok zburzonej stolicy Polski – Warszawy. W Białymstoku Seminarium Wileńskie mieściło się w Gmachu Braci św. Józefa przy ul Słonimskiej 8. Franciszek wtedy nie miał właściwie wakacji. Otrzymał urlop zdrowotny na leczenie nieżytu żołądka i jelit. Po tym urlopie został przyjęty na kurs czwarty, gdyż lubelski drugi kurs równał się wileńskiemu trzeciemu. W Białymstoku odbył następnie rok piąty i szósty. Na początku szóstego roku w 1947 r. otrzymał święcenia diakonatu. Władze uczelni powierzyły jego opiece najliczniejszy kurs trzeci. W swoich zapiskach wspomina kolegów – księży:

„Znaleźli się moi koledzy, którzy powrócili z Niemiec, jak obecny oficjał sądu prałat Lucjan Namiot, z Rzymu wrócił Maciej Pawlik, Longin Maculewicz i inni.”

W tym czasie 8 marca 1948 r. zmarł ojciec Franciszka. Nie doczekał święceń kapłańskich syna. Nie znałam swego dziadka Wincentego, bo urodziłam się cztery lata później.

O swoich święceniach Franciszek tak pisze:

„Dzięki łasce bożej i modlitwom mojej mamy i przyjaciół ukończyłem Seminarium z wynikiem dobrym. Święcenia kapłańskie otrzymaliśmy z rąk nowo konsekrowanego J. E. Ks. Biskupa Władysława Suszyńskiego dnia 13 czerwca 1948 r. Prymicje odbyły się w rodzinnej parafii Korycinie, gdzie proboszczem i dziekanem był Ks. Ignacy Troska. Słowo boże wygłosił J. E. Biskup Suszyński. Podniosła uroczystość z licznym udziałem księży, alumnów i wiernych wywołała wzruszenie, wdzięczność i zobowiązanie. Przyjęcie prymicyjne odbyło się w rodzinnym, niezupełnie wykończonym domu. Były uroczyste mowy Ks. Biskupa Władysława Suszyńskiego, księży, kolegów, upominki i wiele przy tym serdeczności. Utkwiły mi w pamięci słowa brata Karola: „Nie żądamy, abyś nam pomagał materialnie, bo ważniejsze jest to, abyś był dobrym księdzem”. Te słowa zapadły mi głęboko w pamięci i towarzyszyły mnie przy każdej czynności kapłańskiej. Po miesięcznych wakacjach otrzymałem nominatę na prefekta szkół i wikariusza do parafii św. Antoniego w Niewodnicy.”



20 czerwca 1948 r. przed plebanią w Korycinie  od lewej siedzą: ks. Franciszek Wilczewski, ks. bp Władysław Suszyński, ks. dziekan IgnacyTroska  stoją bracia ks. Franciszka – od lewej Józef i Karol Wilczewscy


     W Niewodnicy funkcję wikariusza pełnił w latach 1948 – 1958. Przez następne dziesięciolecie 1958 –1968 był rektorem kościoła Św. Stanisława  w Białymstoku. Natomiast w 1968 roku powrócił do Niewodnicy i tu  jako proboszcz parafii pod wezwaniem Św. Antoniego pracował do przejścia na emeryturę w 1994 r. W parafii tej jako rezydent pozostał do końca swego życia. Zmarł 8 maja 2009 r. w wieku 91 lat. Spoczął na cmentarzu parafialnym w Niewodnicy Kościelnej.



Dzięki swej wieloletniej pracy w jednym miejscu pozostał we wdzięcznej pamięci wszystkich parafian, którym zawsze służył radą i pomocą, udzielał sakramentów i posług. Cieszył się ogólną sympatią, przyjaźnią, uznaniem. Kochał Boga, ludzi i pracę na roli. W zaciszu kościoła i plebanii, a latem w ogrodzie wiele godzin spędzał z różańcem lub brewiarzem w dłoniach. Szczególną opieką i serdecznością otaczał osoby pokrzywdzone przez los. Osobiście wykonywał wiele czynności w parafialnym gospodarstwie rolnym. Często można go było zobaczyć z kosą, z grabiami, przy snopowiązałce. Był nawet diecezjalnym duszpasterzem rolników. Należał do tego pokolenia kapłanów, którzy nie znali komórkowych telefonów, internetu, nie posiadali samochodów.



       Wojenny epizod w swoim życiorysie miał również kolejny brat mego taty. Karol Wilczewski urodził się w 1922 r. Jako młody chłopak należał wówczas do tych, którzy w okresie kilkuletniej okupacji niemieckiej byli wyznaczani do przymusowych robót i wywózek w głąb Rzeszy. Oczywiście, uciekał przed tym obowiązkiem. Wiele razy żandarmi niemieccy próbowali go zabrać. Przedtem jednak zawsze zachodzili do sołtysa, który ich gościnnie przyjmował posiłkiem suto zakrapianym alkoholem. W tym czasie żona sołtysa wymykała się z domu i pośpiesznie biegła przez pola na skróty, żeby uprzedzić rodzinę moich dziadków. Stryj Karol zawsze zdążył się ukryć. Ukrywali się też jego bracia, którzy mogli być przymuszeni do wyjazdu w zastępstwie za niego. W końcu jednak sytuacja stała się poważna. Niemcy zagrozili, że w przypadku kolejnej nieobecności Karola spalą wszystkie zabudowania jego rodziny. Wobec tego mój stryj nie miał wyjścia, musiał posłusznie czekać na żandarmów. Jak zwykle, funkcjonariuszy niemieckich moja rodzina przyjęła kolacją i alkoholem. Wiem od rodziców, że pędzenie i picie bimbru w czasie wojny bardzo się rozpowszechniło. Przyszły robotnik Rzeszy Niemieckiej  też wtedy solidnie się napił. Po wyjściu żandarmów wraz z ofiarą mój tata i jego starszy brat Franciszek postanowili udać się do gminnej miejscowości Korycin oddalonej o siedem kilometrów, żeby uwolnić Karola. Wiedzieli, że młodych chłopców przeznaczonych do wywózki Niemcy umieścili tam na noc w jakiejś szopie, czy stodole. Tatuś wraz ze swoim bratem po chwili otworzyli wrota pomieszczenia przy pomocy narzędzi, które ze sobą specjalnie zabrali. Zgromadzeni wewnątrz więźniowie natychmiast się rozbiegli, korzystając ze szczęśliwej sposobności. Został tylko Karol, który nawet siłą nie pozwolił zabrać się braciom do domu. Upojony alkoholem ciągle powtarzał, że nigdzie nie pójdzie, że pojedzie na roboty, bo w przeciwnym razie Niemcy spalą ojcowiznę. Nocna ucieczka młodych więźniów przez kogoś uwolnionych bardzo poruszyła niemieckie władze wojenne. Zaczęło się dochodzenie, trwały poszukiwania. Rodzina mego taty była poza podejrzeniami, Karol jako jedyny przecież pozostał, gotowy do wyjazdu. Po kilku dniach wrócił jednak do domu. Kiedy wytrzeźwiał, uciekł po prostu przy najbliższej okazji z pędzącego pociągu, którym wraz z innymi był wywożony. I znów on sam, a także mój tata oraz pozostali bracia musieli długo ukrywać się przed Niemcami. Stryj Karol po śmierci ojca, czyli mego dziadka Wincentego odziedziczył rodzinne gospodarstwo, które potem przekazał swemu młodszemu synowi. W dość długim, osiemdziesięcioletnim życiu doczekał z pierwszą żoną trójki dzieci i sześciorga wnucząt, a po jej śmierci ożenił się po raz drugi. Zmarł 23 marca 2002 r. i spoczywa na parafialnym cmentarzu w Korycinie obok swojej pierwszej żony Wandy.

Wojenne losy moich stryjów przedstawiłam tak, jak zostały one przekazane w mojej rodzinie. Miejsce śmierci i grobu najstarszego brata mego taty – stryja Piotra do dziś nie jest znane. Okoliczności okrutnej śmierci i miejsce spoczynku Bronisława rodzina poznała dopiero po czterdziestu latach – w 1979 roku. Poznaliśmy wspomnienia bezpośrednich świadków tamtych wydarzeń, zachowały się relacje. Niektórzy z naszej rodziny byli tam osobiście. Natomiast ksiądz Franciszek pozostawił pamiętnik, który napisał w 1994 roku, po przejściu na emeryturę. O nieudanej (na szczęście) wywózce Karola do Niemiec często opowiadał mój tata jako anegdotę dla rozbawienia towarzystwa przy świątecznym lub imieninowym stole. Niestety, od kilku lat już nie opowiada, bo nie żyje. Coraz mniej jest świadków tamtych wydarzeń, które z całą pewnością warte są przekazania jako niezwykle ważna część rodzinnych dziejów.

 

 

Barbara Wilczewska



                                     2. MÓJ OJCIEC TEODOR

 

            Napisanie kilku zdań o życiu i pracy ojca to wyzwanie i bardzo wdzięczny temat. W dzisiejszych czasach mój ojciec przez ludzi, którzy go nie znali, będzie oceniony nieżyczliwie jako postać kontrowersyjna i niepoprawna politycznie. Jednak rodzina, bliżsi i dalsi znajomi oceniają go jako osobę szlachetną, wrażliwą na innego człowieka i przyrodę, o stałych poglądach subtelnie prezentowanych, a swoją postawą każdego dnia potwierdzającą, że jest w zgodzie z tym, co głosi, czyli swoją autentyczność.

            Ojciec mój Teodor Sadowski urodził się 13 czerwca 1912 r. w Białymstoku jako pierwsze dziecko Józefa i Anny z Makarewiczów. Z chwilą rozpoczęcia I wojny światowej rodzina znalazła się w Rosji za Pskowem i Wołogdą. Tam urodziły się pozostałe dzieci, czyli trzech 3 braci i dwie siostry. Po zakończeniu wojny rodzina powróciła do Polski. Ponieważ dziadek nie mógł otrzymać pracy na kolei, dziadkowie postanowili osiedlić się na gospodarstwie rodziców babci Anny w Knyszewiczach w powiecie sokólskim. W roku 1920 ojciec mój rozpoczął naukę w szkole powszechnej. Ukończył tylko cztery klasy, ponieważ w gminnej szkole odległej o 6 km wyższych klas nie było. W 1930 r. rozpoczął naukę w zawodzie krawieckim, po zakończeniu której pracował jako czeladnik u mistrza Padlewskiego w Czarnej Białostockiej.

            W kwietniu 1934 r. został powołany do czynnej służby wojskowej w 76 pułku w Grodnie, gdzie ukończył szkołę podoficerską, a następnie pracował w tejże szkole jako instruktor z młodszymi rocznikami.  W 1936 r. został przeniesiony do rezerwy w stopniu kaprala.

            Po powrocie z wojska pracował samodzielnie w zakładzie krawieckim. W styczniu 1938 r. złożył egzamin czeladniczy, a po roku egzamin mistrzowski.

            Z chwilą wybuchu II wojny światowej został powołany do wojska do obrony kraju przed najeźdźcą niemieckim. Walczył w okolicy Ostrów – Komorowo, Małkinia, Ciechanowiec, Biała Podlaska jako dowódca drużyny. Po rozbiciu batalionu przez artylerię niemiecką dostał się do niewoli we Włodawie nad Bugiem, skąd uciekł i powrócił do domu.

            W styczniu 1940 r. ożenił się z Nadzieją z domu Kurza z Trzciana Nowego, wsi odległej około 10 km od wsi, w której mieszkał. Z tego związku urodziłam się ja 18 października 1940 r. jako jedyne dziecko.

            W czasie okupacji niemieckiej mój ojciec współpracował z partyzantką radziecką i prowadził antyniemiecką propagandę wśród miejscowej ludności. Za tę działalność został aresztowany wraz z ojcem i bratem, a następnie osadzony w więzieniu w Białymstoku. Stamtąd więźniowie zostali przewiezieni do obozu koncentracyjnego w Sttuthofie (Sztutowie), w którym ojciec przebywał od 4 lutego 1944 r. do chwili wyzwolenia obozu przez Armię Czerwoną. W obozie przez ponad rok codziennie był doprowadzany do willi komendanta obozu, gdzie pracował jako krawiec, szyjąc, przerabiając i reperując ubrania całej rodzinie komendanta oraz pracownikom komendantury obozu. W obozie umarł dziadek Józef i tegoż feralnego dnia mój ojciec pracował przy piecach krematoryjnych.  Tu pożegnał się z nim i osobiście włożył go do pieca. To przeżycie pozostało bardzo żywe do ostatnich dni życia mego ojca.

            W chwilą wyzwolenia obozu ojciec ochotniczo wstąpił w szeregi Armii Czerwonej do oddziału kontr wywiadu 160 dywizji II białoruskiego frontu. Brał udział w wyzwoleniu Gdyni, Sopotu i Gdańska. Po zakończeniu operacji gdańskiej oddział został skierowany nad Odrę, gdzie walczył do ostatecznego zwycięstwa nad okupantem. Zdemobilizowany 31 października 1945 r. mój ojciec powrócił do domu, do rodziny 17 listopada.

            Po niedługim czasie zmuszony był opuścić rodzinę, aby ratować swoje życie. Przeszłość z okresu okupacji została tak oceniona, że miał wyrok śmierci. Był to bardzo trudny okres w uczciwej ocenie działalności wielu ludzi. Ojciec wyjechał do Białegostoku, po roku ja przyjechałam do ojca, aby rozpocząć naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej, a następne po kilku miesiącach dojechała mama.

W latach 1946 – 49 prowadził swój zakład krawiecki. W 1947 r. wstąpił do Polskiego Związku byłych Więźniów Politycznych oraz do Polskiej Partii Robotniczej. W latach pięćdziesiątych ukończył szkołę podstawową, a następnie średnią.

            Pracował w kilku instytucjach państwowych i spółdzielczych. W 1972 r. zakończył pracę zawodową, przechodząc na rentę inwalidzką. Nadal pracował społecznie przez długie lata w organizacjach społecznych, politycznych, stowarzyszeniach i związkach. Za tę pracę odznaczony został wieloma odznaczeniami i medalami, między innymi: Srebrnym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Oświęcimskim, Medalem „za udział w wojnie obronnej 1939 r.”, Medalem Grunwaldzkim, Medalem za zwycięstwo nad Niemcami.

Przez Komisję Kwalifikacyjną Fundacji „Polsko – Niemieckie Pojednanie” ojciec został zaliczony do kategorii I – więźniów obozów koncentracyjnych i otrzymał świadczenie z tego tytułu.

W październiku 1974 r. po ciężkiej i długiej chorobie umiera żona, moja matka.

Najbliższa rodzina to ja – córka, zięć Leszek Piekarski  – pilot, który zginął w wypadku lotniczym i wnuk Artur. Artur ukończył Wydział Geologii na Uniwersytecie Warszawskim, ożenił się z Kasią Cicharską. Mają dwoje dzieci; Maćka 21 lat i Ulę lat 16. Mieszkają w Warszawie.

            Mój ojciec był człowiekiem rzadko spotykanej rzetelności, obowiązkowy, wrażliwy, ciepły człowiek, bardzo pracowity, wymagający tych cech również od innych. Kochał i szanował przyrodę, był znakomitym amatorem ogrodnictwa, a zwłaszcza sadownictwa. Jego wielką pasją była historia, szczególnie XX wieku. Do ostatnich dni życia bardzo dużo czytał. Sprawnością umysłową zadziwiał wszystkich, z którymi miał kontakt. Pięknie śpiewał, znał teksty piosenek od początku do końca, czym zadziwiał słuchających, był duszą towarzystwa, bardzo gościnny i zawsze gotowy na przyjęcie i poczęstowanie  nawet niezapowiedzianego gościa.

            Starał się być samodzielnym na tyle, na ile pozwalała mu kondycja fizyczna, aby zbytnio nie angażować mnie w opiekę nad sobą.

Przeżył 93 i pół roku bardzo aktywnie i uczciwie. Jestem dumna, że miałam takiego ojca.

 

Zinaida Piekarska


 


                3.Nie o taką Polskę walczyłem…

  

     Mój ojciec Bronisław Barcewicz urodził się 1 października 1923r. we wsi Studzianki  jako trzecie dziecko i jedyny syn z sześciorga dzieci w rodzinie moich  dziadków Anny (1886 – 1974 ) i Stanisława (1887 - 1974) Barcewiczów. Moi dziadkowie mieli wówczas po 36 i 37 lat, czyli jak na tamte czasy, był to już bardzo późny okres  na  rodzenie dzieci. W roku 1930 rozpoczął naukę w Szkole Podstawowej w Studziankach, którą ukończył w 1937 jako jeden z najlepszych  uczniów.



 

Fot. 1 Rok 1932 uczniowie  szkoły należący do Koła Ligi Przeciw Powietrznej/ ojciec w środku na dole/.



 

Fot. 2  Rok 1937, klasa szósta, w ostatnim rzędzie u góry, trzeci od prawej ( w czapce)  to mój ojciec.


    Gdy wybuchła II wojna światowa ojciec miał 17 lat i wraz ze swoim ojcem pracował  na gospodarstwie rolnym a podczas okupacji niemieckiej  jako robotnik leśny. W  roku 1944 rozpoczęto tworzenie II Armii Wojska Polskiego i na podstawie dekretu PKWN z 15 sierpnia 1944 rozpoczęto pobór do nowo tworzonych jednostek. W ramach  tego zarządzenia planowano pobór roczników 1921-24 (  ojciec rocznik 1923). W  sierpniu 1944r. ojciec był na liście do wywiezienia na przymusowe roboty do Niemiec. Zgłosił się jako ochotnik  do służby wojskowej do 9  Dywizji Piechoty, a pobór pozwolił mu uniknąć wywózki. Dywizja  formowała się latem i jesienią w Białymstoku i jego okolicach. Ojciec został zmobilizowany przez stacjonujący w Białymstoku w koszarach im. Józefa Bema 4 zapasowy pułk piechoty, i już 3 września  został przeniesiony do 16 samodzielnej kompanii łączności jako szeregowiec telefonista.

W połowie października rozpoczęto szkolenie bojowe poborowych.  29 października 1944r. 9 Dywizja Piechoty złożyła przysięgę na leśnej polanie koło wsi Hryniewicze. Przysięga i uroczystość wręczenia dywizji sztandaru 11 listopada 1944 zakończyły okres jej formowania.

       O tym okresie wspominał  i żartobliwie opowiadał  nam, dzieciom( było nas czworo, mieliśmy po kilka, kilkanaście lat) jak wyglądał dzień szkolenia bojowego żołnierza. Pobudka codziennie o 6 rano, śniadanie, a potem  przez 6 godzin żołnierze szkolili się. Około  godz.14   była przerwa na  obiad ,  a po nim krótki odpoczynek, po którym przez kolejne 6  godzin szkolono się nadal. Ojciec również uczestniczył w szkoleniu specjalistycznym dla telegrafistów i telefonistów. Od godz. 21 czyszczono broń a około 22 spożywano kolację. Po kolacji żołnierze uczestniczyli w zajęciach kulturalno-oświatowych,  o 22.45 rozpoczynał się apel wieczorny, po którym zawsze śpiewano Rotę. O godz.23 ogłaszano capstrzyk  i żołnierze mogli już iść spać. Szkolenie odbywało się  w okropnych warunkach, brakowało niemal wszystkiego począwszy od jedzenia, mydła , butów, wszystkich rodzajów sprzętu , skończywszy na oficerach. Wspomnieniem z tego okresu jest fakt, że nie poszło na front około 1000 żołnierzy z powodu braku butów ( ale nie chodziło o to , że nie mieli butów wojskowych – ale byli bosi) i nie mieli ubrań. Te tragiczne społecznie i gospodarczo  oraz bardzo skomplikowane również od strony  politycznej warunki a także  nie najlepsza dyscyplina wojskowa, powodowały  masowe ucieczki i dezercje. Dopiero ostra reakcja dowództwa, kierowanie zatrzymanych pod sąd, wprowadzenie odpowiedzialności zbiorowej wobec rodzin, dezercje prawie wyeliminowano.

       25 listopada 1944r.  16 samodzielna kompania łączności 9 Dywizji Piechoty rozpoczęła swój marsz pieszy w kierunku frontu. Kwaterowała w Grabowcu, w  styczniu 1945 r. przemaszerowała  w rejon Piotrkowa Trybunalskiego. Dalsza trasa przemarszu prowadziła przez Zduńską Wolę, Kalisz, Oborniki aby  13 marca 1945 r. przekroczyć granicę polsko – niemiecką. Po odbyciu „obowiązkowego ” około 1000 km marszu w kierunku linii frontu, dywizja ześrodkowała się nad Nysą Łużycką i przystąpiła do działań bojowych. Brała czynny udział w bojach przy forsowaniu rzek Odry i Nysy Łużyckiej.

      O walkach przy forsowaniu Nysy Łużyckiej kiedyś opowiadał:  że po jednej z bitew  byli pewni, że  po tak intensywnych, krwawych  bojach, po drugiej stronie nie powinien pozostać  nikt żywy, a po  ruszeniu piechoty  do natarcia,  natrafili na nieoczekiwanie duży opór , którego skutki były bardzo bolesne i  tragiczne. Mimo wszystko przełamali obronę i przeszli do tzw. pościgu, aby znaleźć się na przedmieściach Drezna. Zawsze kiedy opowiadał o tych krwawych bitwach, walkach, wspominał kolegów żołnierzy którzy zginęli, braku łączności, brakach  amunicji, nieustannych  atakach wroga,  nie wiarygodnych  wiadomościach o nieprzyjacielu, braku meldunków sztabu dywizji o aktualnym położeniu, nazywał ten stan „zamętem” w sztabie armii, braku dowodzenia, ogromnym zmęczeniu, panice, lęku, setkach rannych, których nie było czym opatrywać…  To był najkrwawszy epizod w historii 9 Dywizji Piechoty i 16 samodzielnej kompanii łączności. Żołnierze zapłacili ogromnie wysoką cenę krwi, ale ojciec zawsze  uważał  to zwycięstwo za bardzo cenne.

     2 maja 1945r. padła stolica III Rzeszy. Marsz bojowy 9 Dywizja Piechoty zakończyła 10 maja 1945r. Po kapitulacji Hitlera została wyłączona ze składu 2 Armii Wojska Polskiego a jej siły zostały skierowane do walk z bandami UPA w Bieszczadach. Tego okresu walk ze zbrojnym podziemiem na terenie Bieszczad ojciec  nigdy nie wspominał,  nie ma również o tym okresie żadnego opisu a jedynie tylko wzmianka w życiorysie, napisanym 20 lat po wojnie jak również i w innych dokumentach?



    Z czynnej służby wojskowej mój ojciec został zwolniony w dniu  5 listopada 1946r. a 25 kwietnia 1949r. rozkazem MON nr 184 z dnia 7 czerwca 1948r. został przeniesiony do rezerwy z powodu bardzo złego stanu zdrowia.

    Za zdany chlubnie egzamin w trudnych zmaganiach z wrogiem, za męstwo i dzielność  podczas krótkiego okresu ale jakże krwawych walk został odznaczony: brązowym medalem „Zasłużonym na Polu Chwały”; medalem „Zwycięstwa i Wolności 1945”; odznaką Grunwaldzką;  medalem „Pobieda nad Giermanijej”.

      W zimowe wieczory, razem z ojcem siadaliśmy na podłodze w sypialni rodziców, tata wyciągał z szafy jak mawiał "bardzo cenne" pudło. W tym pudle  przechowywał  medale, odznaczenia, dyplomy, legitymacje, zdjęcia i wiele innych pamiątek z czasów wojny oraz okresu po wojnie. Opowiadał  o tych czasach i uczył nas słów Roty. W zaciszu domowego ogniska tę przepiękną pieśń patriotyczną, do której słowa napisała Maria Konopnicka często śpiewaliśmy razem. Dlaczego to zapamiętałam, ponieważ tata wówczas miał zawsze w oczach łzy…  Z zawartości tego pudła w moim domu rodzinnym nie pozostało nic, a okoliczności zaginięcia nie jestem w stanie ustalić.

      Po powrocie z wojny ojciec przeżywał stres bojowy.Obrazy i okropności wojny ciągle powracały, a lęk o dalsze życie odkładał się  i powodował zniszczenie organizmu. Bardzo długo chorował, przeszedł bardzo ciężką operację na  żołądek i dwunastnicę.

     W roku 1949 ożenił się z moją mamą Elwirą z domu Dubiejko ( ur.1926)  córką Luby i Bolesława ze Studzianek i całe dalsze swoje życie poświęcił rodzinie i pracy.


fot.5 Mój ojciec Bronislaw (1950r.)fot.6 Moja mama Elwira ( rok?)

Urodziło się im czworo dzieci, ja Jadwiga, jako najstarsza córka (1949), siostra Czesława ( 1951), brat Franciszek ( 1954) i najmłodsza siostra Danuta( 1958)



Fot.7  – moje rodzeństwo (rok1969), od lewej Czesława, Franciszek, Jadwiga , Danuta


     Po wojnie  pracował na własnym gospodarstwie rolnym, a od roku 1956  wśród ludzi, jako inkasent podatkowy w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Studziankach, a od roku 1958 jako sprzedawca w sklepie spożywczo – przemysłowym w Studziankach.

     W okresie komunizmu ojciec mój zachowywał zdrowe zmysły. Interesował się historią, polityką, słuchał radia Wolnej Europy, bardzo dużo czytał. Słuchał  ludzi, z uwagi na charakter pracy  miał ku temu sposobność i  okazję i umiał słuchać. Sam mało mówił o okresie wojny. Był na pewno ogromną skarbnicą wiedzy o wojnie, o życiu mieszkańców wsi Studzianki.Takie to były czasy, że o wielu sprawach nie wolno było mówić...

     W roku 1966 podjął decyzję o przystąpieniu do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Dlaczego tak późno, bo po ponad  20- tu latach  po zakończeniu wojny?  Kiedyś mi powiedział, że dopiero teraz ta organizacja została trochę oczyszczona z  ludzi, którzy nie powinni do niej należeć?



    Wspomnienia o ojcu zatytułowałam "Nie o taką Polskę walczyłem…". Polski  takiej, o którą walczył już nie doczekał, zmarł w roku 1977 po bardzo długiej i ciężkiej chorobie, przeżywszy zaledwie 54 lata. Mama do końca życia mieszkala  w Studziankach. Zmarła 21 lutego 2014r.w wieku 88 lat. 

Tata był mądrym, dobrym, zwyczajnym człowiekiem, przez całe życie ciężko pracował, bardzo go kochałam i jestem dumna że miałam takiego ojca.

 

Jadwiga Barcewicz



4. MÓJ OJCIEC

Dramatyczne wybory lat wojny

Wybuch II wojny światowej zburzył cały dotychczasowy porządek w życiu mego ojca, jego żony Elwiry i wszystkich rodzin w Wasilkowie. Roman Bychowski został zmobilizowany i przydzielony do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”, dowodzonej przez gen. Czesława Młota – Fijałkowskiego. Niemiecka Armia Północ (21 dywizji) pod wodzą gen. Tedora von Bocha, po uderzeniu na Pomorze i południowe Prusy miała sforsować Narew. Miażdżąca przewaga liczebna i techniczna wojsk agresora nie pozwoliła Polakom nawet na chwilowe zwycięstwo. Około 9 września Niemcy po przepołowieniu ugrupowania polskiego i przejściu dolnego Bugu uderzyli na Mińsk Mazowiecki i Siedlce, a 16 września dotarli do Włodzimierza Wołyńskiego. Wkroczenie wojsk rosyjskich 17 września i zajęcie wschodnich województw ówczesnego państwa polskiego całkowicie zmieniło dramatyczną sytuację Grupy Operacyjnej „Narew” – oddziały polskie zostały internowane.

Mój ojciec wraz z towarzyszami broni znalazł się w Ostaszkowie w cerkwi zamienionej na więzienie. Wraz z trzema kolegami cudem wydostał się na wolność. Przymierając głodem, uciekinierzy „przedzierali się” przez „nieludzką ziemię” ponad dwa tygodnie. Całe szczęście, że mogli liczyć na pomoc prawdziwych Rosjan i Polaków. Ojciec, wspominając tę ucieczkę, mówił, że tylko Opatrzność Boża pomogła mu wrócić do Wasilkowa i bliskich.

Trwała wojna, ale trzeba było szukać pracy, przepadły oszczędności – zebrana duża kwota na nowy dom, a żona nie miała płatnego zajęcia. Konkretny fach w ręku pomagał w trudnej sytuacji, murarz czy zdun zawsze znajdzie płatną robotę w mieście lub na wsi. W 1941 roku mój ojciec został zwerbowany do Armii Krajowej przez starszego podchorążego piechoty Antoniego Bućko ps. „Konrad”, dowódcę placówki nr 18.

„Wasilków należał do obwodu AK Białystok, kryptonim „Lis” nr 11. Był jedną  z 8 gmin miejskich. Struktura organizacyjna AK

w obwodzie „Lis” opierała się na  23 placówkach, zorganizowanych w 6 rejonach. (…) Placówka AK  Wasilków składała się z 1 plutonu żołnierzy. Liczba podoficerów wynosiła 11, a szeregowych członków – 16”.[1]

Henryk Zawadzki, ps. „Zew”, żołnierz AK w swoich wspomnieniach opublikowanych    w „Karcie” nr 1/920 pisze, że w Wasilkowie należał do kompanii „Groch”, w której dowódcą plutonu dywersyjnego był Roman Bychowski ps. „Żubr”. W 1943 roku Antoni Bućko został aresztowany przez gestapo i rozstrzelany w Grabówce, dowództwo objął Zygmunt Krysiewicz ps. „Rafał”, ale zginął w tajemniczych okolicznościach, trzecim dowódcą placówki został Roman Bychowski. Batalionem dowodził Stanisław Baturo ps. „Roland”, wcześniej był w wileńskiej partyzantce.

„W Wasilkowie znajdowały się punkty komórek AK: na ul. Gajnej w mieszkaniu Andrzeja Żukowskiego, punkt drugi w mieszkaniu Piotra Matyszewskiego, który był felczerem i pomagał rannym AK-owcom. Kolejny punkt w miejscowości Woroszyły prowadzony był przez państwa Sobolewskich, w Katrynce prowadzony przez Jerzego Tomaszewskiego ps. „Wir”[2]. Działania w podziemiu i  ciągły strach przed zdekonspirowaniem osłodziło z pewnością radosne wydarzenie. 29 XI 1942 r. o godz. 600 w niedzielę przyszła na świat córka Romana i Elwiry Bychowskich – po 7 latach małżeństwa. Nadano jej imię Krystyna; chrzest odbył się w parafii Przemienienia Pańskiego w Wasilkowie, rodzicami chrzestnymi zostali Regina Kulikowska i Józef Filipowicz.



[1] Marcin Milewski: Wasilków w latach II wojny światowej (1939 – 1944) w „Wasilków miasto renesansowej harmonii …”

[2] Relacja Stanisławy Bućko z 2005 r. w „Wasilków miasto renesansowej harmonii …”


Czteromiesięczna Krysia 04. 04. 1943 07 09 1944 r. z rodzicami

W atmosferze wojny rozpoczęłam swoje życie, nie wiedząc, co mnie czeka w przyszłości. Na zdjęciach, które pozostały z tamtych  z tamtych czasów, wyglądam na szczęśliwe dziecko, a rodzice są zachwyceni upragnioną córeczką.

Życie rodzinne to także spotkania w gronie bliskich mego ojca. W Wasilkowie mieszkały jego trzy siostry oraz dwaj bracia z rodzinami. Najstarsza siostra Karolina miała już zamężną córkę, a jej synek był rok młodszy ode mnie. Tata, jako człowiek towarzyski, miał wielu kolegów, chętnie fotografował się w ich gronie. Wielu z nich było członkami podziemia.

 



 

R. Bychowski z żoną i córeczką, bratem

Kostkiem, Karoliną, jej córkami oraz wnuczkiem



[1] Relacja Stanisławy Bućko z 2005 r. w „Wasilków miasto renesansowej harmonii …”



 

        Roman Bychowski z kolegami


 

Ojciec, wstępując do AK, otrzymał automat PPS, później (1944 r.) zdobył pistolet TT po dokonaniu napadu na oficera radzieckiego w Studziankach, a pistolet „NAGAN” otrzymał od towarzysza broni Andrzeja Żukowskiego. Nie są dokładnie znane działania zbrojne plutonu, którym dowodził „Żubr” ani całej placówki nr 18. Wiadomo, że obserwowano niemieckie transporty i meldowano o ruchu na kolei do „Błyskawicy” w Katrynce. W akcji „Burza” (1944 r.) – kilka zasadzek na drogach na terenie Puszczy Knyszyńskiej i jej obrzeżach wzięły udział nieduże oddziały zmobilizowane m. in. z Supraśla, Moniek oraz Wasilkowa – ostrzeliwanie niemieckich samochodów na drogach w okolicach Katrynki, Kopiska i Rybników.

Działalność AK nie zawsze oceniano pozytywnie, jednak badacze zbrojnego podziemia, np. M. Gnatowski widzą w niej dobre strony:

„Już sam fakt istnienia ruchu podziemnego i partyzanckiego wywierał silną presję psychologiczną na wroga. Wszystkie siły wojskowe i policyjne okupanta stacjonujące w okręgu (białostockim) musiały być w nieustannej gotowości bojowej.”[1]

 

Zaraz po wojnie

19 stycznia 1945 roku formalnie rozwiązano Armię Krajową z rozkazu gen. Leopolda Okulickiego, 42 tys. osób skorzystało z amnestii; bez kadry dowódczej. Według tego samego rozkazu, należało „dalszą działalność prowadzić w duchu odzyskania niepodległego państwa (…).” 2 września 1945 r. na bazie materialnej AK i powiązaniach kadrowych powstała Wolność i Niezawisłość (W i N), mająca w swoim programie działalność zbrojną przeciwko funkcjonariuszom aparatu bezpieczeństwa, członkom PPR.

„W październiku 1945 r. cały Okręg Białystok Armii Krajowej Obywatelskiej znalazł się w strukturze Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Północna część powiatu białostockiego została przyłączona do Obwodu Sokółka (…). Batalion VII Obwodu Sokólsko –  Białostockiego W i N obejmował gminy: Czarna Wieś Kościelna, Wasilków i Supraśl. Pierwszym prezesem został por. Jakub Górski ps. „Jurand”, a po aresztowaniu „Juranda” 5 VII 1946 r., (…) funkcję tę pełnił Jerzy Ignatowicz ps. „Zych”. 20 VIII 1946 r. prezesem został Stanisław Baturo ps. „Roland”.[2]

Do kompanii krypt. „Groch” (gmina Wasilków) z prezesem sierż. Stefanem Wróblewskim należał batalion dywersyjny „Argentyna”, którego szefem został mój ojciec Roman Bychowski. Dowództwo zdecydowało o walce bratobójczej w imię ochrony państwa polskiego i Polaków przed władzą ludową i okupacją sowiecką. W Wasilkowie zlikwidowano braci Skarbińskich, funkcjonariuszy UB i milicji, Mikołaja Lewaszowa, szefa miejscowego ORMO, policjanta Czesława Linowskiego, burmistrza Godlewskiego – członka PPR; w Czarnej Wsi zginęło 3 zwolenników porządku komunistycznego.

Jesienią 1946 roku podczas potyczki żołnierzy W i N z wojskiem i milicją, w pobliżu Kopiska, został ranny w nogę (po raz

drugi) Jan Kanarek ps. „Piękny”. L. Szydłowski („Wrzos”) i P. Żurawski („Szpilka”) doprowadzili rannego do Zaścianek i ukryli  u  gospodarza. Następnego dnia przyjechali furmanką po Kanarka mój ojciec wraz z K. Zawadzkim i F. Godlewskim i zawieźli rannego do Wasilkowa na ulicę Gajną do Kazi Harasimowicz, gdzie powracał do zdrowia.

Nasz dom „odwiedzali” ubowcy i milicja, pamiętam jedno wydarzenie bardzo dokładnie: miałam wtedy cztery lata, zasypiałam z mamą w łóżku, jak wtargnęli do pokoju, zostawiając drzwi otwarte na oścież, chociaż była zima. Jeden z ubowców posadził mnie na stole i kusząc cukierkami pytał, gdzie jest mój tata, a ja powtarzałam wyuczoną odpowiedź: Tata pojechał sobakom po siano. To dziwne „przesłuchanie” skończyło się zapaleniem płuc i   tylko dzięki kunsztowi medycznemu doktora Gajewskiego wróciłam do zdrowia.

W 1947 roku sfałszowano wybory – 59 żołnierzy i milicjanci głosowali po kilka razy. Dlatego ojciec z podkomendnym udali się do członków komisji w Wasilkowie z protokołem na korzyść PSL i wymusili podpisy; dokument sporządzony przez „Irydiona” znajdował się w archiwum batalionu „Argentyna”. Protokół wykorzystało PSL do wniesienia protestu, w celu unieważnienia wyborów.

W 1947 r. podczas nieobecności mego ojca doszło w Wasilkowie do dramatycznych wydarzeń. Zastępca szefa w batalionie „Argentyna” – Kazimierz  Zawadzki i jego dwaj bracia Leon i Ignacy zastrzelili 9 osób. Jak stwierdził Franciszek Godlewski (dokumenty z IPN), również członek W i N, zamierzali zabić także Romana Bychowskiego, ponieważ nie pozwalał im dokonywać rabunków na własną rękę. Do zaufanych mego ojca spośród członków batalionu należeli F. Godlewski, S. Godlewski, J. Pianko i A. Żukowski. Wiele razy ojciec był narażony na aresztowanie lub zabicie, jednak dane mu było uratować życie. Czasami opowiadał o tych niebezpiecznych wydarzeniach. Sytuacja członków zbrojnego podziemia stawała się coraz trudniejsza, mimo że W i N uzyskał prymat w ruchu niepodległościowym. Zrzeszenie to obok walki z bronią w ręku zbierało informacje o działalności i zbrodniach UB, sporządziło i przekazało za granicę „Memoriał do Rady Bezpieczeństwa ONZ”, dotyczący podporządkowania Polski Związkowi Radzieckiemu. Ogłoszenie amnestii w 1947 roku spowodowało ostateczny rozpad organizacji W i N, najbardziej zwalczanej przez służbę   bezpieczeństwa i komunistów. Dowództwo wydało swoim podwładnym rozkaz o ujawnieniu.

         Mój ojciec ujawnił się 15 IV 1947 r. w Sokółce jako szef dywersji kompanii „Argentyna” i zdał automat PPS nr 573, pistolet TT nr 77000 (?) i Nagan nr 538, przyznając się do udziału w akcjach i legitymowania się fałszywymi dokumentami – Trzeban (Trabon) Józef, syn Józefa. Dowódca batalionu VII Stanisław Baturo ps. „Roland”, ujawniając się, nie przyznał się do wydawania rozkazów szefom kompanii, składając na nich całą odpowiedzialność. Pamiętam „Rolanda”, przychodził do nas, spotykał się z ojcem, ale był tajemniczym człowiekiem – przybył do Wasilkowa z Wilna, działał w podziemiu, a zaraz po ujawnieniu dostał posadę w Miejskiej Radzie Narodowej w Wasilkowie, był burmistrzem. Czy aby nie był wtyczką UB? To tylko moje przypuszczenia.

 

Inwigilacja i szukanie broni

Po ujawnieniu Roman Bychowski pracował w swoim zawodzie, w 1948 r. uzyskał w Izbie Rzemieślniczej w Białymstoku, po zdaniu egzaminów, dyplom mistrzowski  w zduństwie oraz świadectwo czeladnicze w murarstwie. Nie pozbył się „opieki” ze strony UB i miejscowych milicjantów. W raportach pisano: „w środowisku traktowany jako bandyta”, „wrogo ustosunkowany do ustroju”, „kontaktuje się z ujawnionymi (K. Zawadzkim, S. Baturo, J. Pianko)”. Zbierano wywiady (1951 r.), w których przedstawiano informacje o rodzinie – babcię Mariannę uśmiercono w 1938 r. (zmarła w 1966), zatrudnieniu ojca, „opinii niedostatecznej” w Wasilkowie, szwagrze Al. Hurynowiczu – spotyka się z R. Bychowskim, jego braćmi Albertem i Konstantym; jego żona Anna (siostra mego ojca) jest do do ustroju „ustawiona chwiejnie”.



[1] M. Gnatowski: „Za wspólną sprawę. Z dziejów partyzantki …”, Lublin 1970, s. 38

[2] Wasilków miasto renesansowej harmonii …



 

Rodzina Bychowskich w 1954 r.:

Roman, Elwira, Krysia i Marynia


 

Mój ojciec na początku lat 50 zaczął budować nowy dom, wcześniej gromadził materiały budowlane. Drzewo kupowane (dobrze zarabiał) u leśniczego musiało mieć asygnatę, składowane na podwórzu często było sprawdzane przez stróżów prawa. Bracia ojca, koledzy i sąsiedzi pomagali robić wykop pod fundament, wynajęty cieśla wznosił ściany, przęsła dachu. Ojciec z mamą uszczelniali mchem prześwity między bierwionami. Stryj Konstanty, który był stolarzem, zrobił okna i drzwi, ułożył podłogi, ale najpierw tylko w połowie domu.  Na wykończenie całego zabrakło pieniędzy. Tata postawił piec kuchenny razem ze „ścianówką” z pięknych niebieskich kafli zakupionych u Kitlasza w Sochoniach. Na czas budowy wynajmowaliśmy dom po sąsiedzku, teraz mogliśmy osiąść na swoim. Po roku wykończono drugi pokój, akurat w porę, ponieważ 11 XI 1953 roku przyszła na świat moja  siostra Maria, przestałam być jedynaczką.

W 1955 r., jak wynika z materiałów archiwalnych IPN, założono sprawę agencyjno – obserwacyjną byłego szefa dywersji w AK i W i N Romana Bychowskiego, zapewne z powodu sytuacji politycznej. Tajni wywiadowcy: „Maszyna”, „Maszyna 2”, „Bryła”, „Wawel” (nie znam nazwisk)  już wcześniej donosili na ojca i byłych członków W i N – co i gdzie kiedy mówi, np. przy wódce czy na stypie:

„Roman B. mówił o zaaresztowaniu dwóch synów Piotra Borowskiego, a on schowany pod siennikiem ocalał (…)”;  – „Baturo („Roland”) przyjaźni się  z Szakalickim nauczycielem w Sochoniach”;    „B. żałuje, że należał do W i N, bo teraz wielu patrzy na niego jak na bandytę”.  „Maszyna” indagował ojca na temat budowy kościółka w Świętej Wodzie, który rekonstruował wraz z Zawadzkim na polecenie ks. Wacława Rabczyńskiego oraz kapliczek Drogi Krzyżowej rozwalonych na rozkaz ówczesnych „dygnitarzy”. Dowiedział się, że cement ofiarował młynarz J. Szuchnicki, a mieszkańcy Wasilkowa mieli pilnować kaplic, gdyby wcześniej znali zamierzenia władzy.

W „Gazecie Białostockiej” z 15 XII 1957 roku ukazał się artykuł pt. „Tragedia wasilkowskich komunistów”. Redaktor pewnie „po znajomości” uzyskał dostęp do donosu oskarżającego ojca o wydanie rozkazu zabicia 9 mieszkańców Wasilkowa. Przeczytałam artykuł w szkole (II kl. LO), dały mi go koleżanki i byłam w szoku, bo nie znałam prawdy. Jeden z kolegów, już nieżyjący Andrzej Prorok podszedł do mnie i pogratulował „takiego ojca”, co uratowało moją reputacje w klasie. Jak wspomniałam wcześniej, ojciec będąc szefem dywersji batalionu „Argentyna” W i N nie wydał tego rozkazu, nie brał udziału w akcji terrorystycznej, dlatego zgodnie z sugestią adwokata Mariana Plackowskiego: „(…) ustalone zostało w 1951 roku, kto faktycznie dokonał tego morderstwa, nie pozostało nam nic innego, jak tylko wystąpić do sądu z oskarżeniem o zniesławienie przeciwko autorowi artykułu (…) Ojciec  sądził się z redaktorem „Gazety Białostockiej” i sprawę wygrał. Tajny wywiadowca „Krakus” skonstatował: R. Bychowski był niewinny, a za zniesławienie w prasie dostanie 25 tys. zł. Nigdy żadnego odszkodowania nie dostał.

Co jakiś czas wzywano ojca na przesłuchania do UB w Białymstoku, pytano o przeszłość – czy ujawniając się w Sokółce W i N – owcy zdali wszystką broń, o stosunek do władzy ludowej, orientację w ówczesnej rzeczywistości politycznej. Po jednej „szczerej rozmowie” otrzymał nawet 5 zł na bilet autobusowy do Wasilkowa (!).

W materiale obserwacyjnym z dnia 20 lipca 1959 roku starszy oficer SB KPMO zapisał: unika rozmów na tematy polityczne, negatywnie oceniają go osoby pokrzywdzone (?) …, warto sprawę przekazać do archiwum i takie postanowienie wydano 25 lipca tegoż roku.

Ponownie rozpoczęto inwigilację Romana Bychowskiego w 1961 r. po informacji Mikołaja Zawadzkiego – „ na wypadek wojny zacznie się ukrywać w lesie w obawie przed aresztowaniem”; „nie wszyscy zdali broń, posiadają ją nielegalnie” oraz bardzo dziwnym doniesieniu z lat czterdziestych – „Bejtman Piotr siedząc w więzieniu (Wronki) opowiadał Masko Edwardowi, że jego kolega R. Bychowski ma karabin (CKM), jest dowódcą AK na miasto Wasilków”. Na przesłuchaniu ojciec zapewne nie zaprzeczał kategorycznie, że dawni członkowie AK i W i N zdali wszystką broń w 1947 roku, bo nie znał całej prawdy, wiedział tylko, co zakopali z „Rolandem” na naszym podwórku.

UB pozyskał tajnego wywiadowcę Bronisława Sochonia, pracującego w miejscowej fabryce (nazywanego Anglikiem) i nadał mu pseudonim „Maniek”. Starszy oficer Sawicki opracował plan obserwacji (2 XI 1961 r.) ojca – figuranta, w którym przedstawił domniemane poczynania R. Bychowskiego: „będzie wojna (…) przez 6 tygodni ukryje się w lesie, by przeczekać pierwszą gorączkę, bo mogą „leśnych” „wywieźć”; „wrogo mówi o ZSRR”; „nienawidzi śpiewu piosenek radzieckich”; „negatywnie ustosunkowany do ustroju”; „istnieje podejrzenie, że ukrywając się w lesie pociągnie za sobą wszystkich członków nielegalnej organizacji” …oraz polecił pozyskanemu tajnemu informatorowi, aby powiedział figurantowi, że zbliża się czas rozstrzygnięć problemu niemieckiego i sprowokował do rozmowy. „Nastawić kontakt obywatelski Władysława Sobolewskiego, zięcia Al. Hurynowicza (mąż siostry mego ojca), członka W i N”.

Porucznik A. Sawicki w wywiadzie     z 26 X 61 r. zapisuje prawdziwe i kłamliwe informacje – figurant pracuje u gospodarzy na wsiach, do domu przyjeżdża na niedzielę, „sąsiedzi starają się mu dogodzić    i zapraszają na różne libacje (!), boją się, że po zmianie ustroju będą przez niego ponownie torturowani (!)” – wierutne kłamstwo, ojciec zawsze szanował sąsiadów, nie bywał na libacjach i nie miał zamiaru nikogo torturować; „córka Krystyna studiuje w Warszawie, nie dało się ustalić na jakich studiach” – ależ wywiadowcy!

Mój ojciec w 1961 roku został zatrudniony w miejscowej fabryce włókienniczej jako fachowiec przy wmurowywaniu wielkiego kotła. Nadzorował to przedsięwzięcie inż. Brożek, który przyjeżdżał z Łodzi. Darzył zaufaniem ojca i był pełen uznania dla jego umiejętności murarskich i zduńskich. Czterech robotników łódzkich stołowało się u nas. Oficer operacyjny Błażewicz polecił opodatkować R. Bychowskiego za „prowadzenie hotelu”, a z Miejskiej Rady Narodowej w Wasilkowie zażądać dokumentu, że nie zgłosił do biura meldunkowego robotników na czasowy pobyt. Po raz pierwszy w życiu tata pracował 8 godzin dziennie i przez pewien czas otrzymywał państwową pensję.

W ponad 30 doniesieniach z lat 1961 – 66 „Maniek” przekazywał treść rozmów z R. Bychowskim, jego bratem Konstantym, sąsiadem Leonem Sochoniem i innymi znajomymi. Okazuje się, że mój ojciec był dobrze zorientowany w polityce międzynarodowej (słuchał „Głosu Ameryki”, „Wolnej Europy”) i rozsądnie oceniał stosunki Wschód – Zachód, sądził, że musi dojść do wojny, żeby zlikwidować komunistów na całym świecie, był przekonany, że Wojsko Polskie nie akceptuje obecności wojsk sowieckich w naszym kraju; wojna zacznie się od Kuby (nie zacznie Adenauer); Chruszczow przestraszył się, że Ameryka nie zlikwiduje swoich baz w Turcji; wszyscy dążą do zlikwidowania komunistów (Irak i Syria), a między Chinami i Rosją pogłębia się nieporozumienie (Mandżuria); obecny ustrój w Polsce nie polepszy stopy życiowej obywateli, zjazd partii (1964 r.) nie będzie demokratyczny – „oni już z góry umówili się, kto ma odejść, a kto pozostać na stanowiskach w KC, a uchwały nic nam dobrego nie przyniosą”; na amnestii lipcowej 1964 r. „skorzystali złodzieje mienia publicznego i handlarze wódką”; ganił propagandę komunistyczną, wywożenie do Związku Radzieckiego mięsa i innych produktów; twierdził, że Ameryka urządziła w Wietnamie poligon (1965 r.).

Brat mego ojca Konstanty, mieszkający w pobliżu „Mańka”, zapewne zażartował mówiąc, że zaprosi go na „nasze zebranie, tylko nic nikomu nie mów” (1962 r.). Natychmiast ppor. Wojtunik wydał polecenie: „Nadal być w kontakcie z braćmi Bychowskimi                     i A. Hurynowiczem, zorientować się, czy oni stanowią zwartą grupę i przeprowadzają zebrania na wzór organizacji W i N. Zmierzać do ustalenia podłoża politycznego tej organizacji, ustalić strukturę i nazwę”. Przerost fantazji czy po prostu głupota funkcjonariuszy UB?

13 XI 1962 r. „Maniek” otrzymał bardzo ważne zadanie; miał dowiedzieć się, czy R. Bychowski posiada broń, czy ją konserwuje, jakie ma kontakty z dawnymi W i N – owcami. Musiał częściej odwiedzać mego ojca, bywać na wódce u L. Sochonia, naszego sąsiada i w miejscowej gospodzie. Odnotowywał skrupulatnie  spotkania z F. Godlewskim, S. Baturo, braćmi Albertem i Konstantym …, a także wypowiedzi na temat ujawnienia się i zdania broni – „Zdali wszystką broń. Jeżeli coś schowali, to już licho wzięło, ale o tym wie tylko parę osób”. Niepotrzebna wypowiedź przy wódce utwierdziła ubowców w przekonaniu, że szukanie broni nie jest bezzasadne.

W sierpniu 1965 roku major Wł. Kalinowski w notatce służbowej stwierdził, że R. Bychowski ujawniając się nie zdał wszystkiej broni, Jan Nandzik (fryzjer, kolega ojca) mówił, że podobno ma pistolet, należy ustalić skład osobowy rzekomego oddziału W i N i odzyskać  posiadaną broń oraz przesłuchać P. Bejtmana w sprawie CKM „w chlewiku” – po 20 latach! Po zeznaniach   w marcu 1966 roku byłego tajnego wywiadowcy „Jarka”, dotyczących wspomnianej wcześniej historii z 1946 r. Jana Kanarka ps. „Piękny”, który miał pistolet TT i automat PPS, polecono ustalić, komu przekazano tę broń.

„Maniek” za swoje donoszenie otrzymywał wynagrodzenie: „wypłaciłem mu z funduszów „O” sumę 200 zł”, „znowu wypłaciłem t. w. 200 zł za wykonanie zadań SB (Błażewicz); „Wojtunik wręczył t. w. 300 zł.” Pod jedną z informacji widnieje ciekawy dopisek ppor. B. Wojtunika: „Błażewicz pobrał 200 zł,

wziął pokwitowanie, a nie wręczył „Mańkowi” (!).

2 grudnia 1965 roku przygotowano plan operacyjny przedsięwzięć w celu odzyskania nielegalnego uzbrojenia od R. Bychowskiego, w którym przedstawiono wszelkie doniesienia o posiadanej przez figuranta broni oraz przypuszczenie, że po ujawnieniu zostawił CKM (!)      i automat PPS. Autor planu zalecił przeprowadzić rozmowę z podejrzanym, stwierdzić, że na pewno nie zdał „całej broni”, ponadto zlecić „Mańkowi”, aby sprowokował Bychowskiego, mówiąc, że ma pistolet po ojcu i skłonić do szczerości. „Łukasz” – członek W i N, który donosił (!), miał wyszczególnić, jaką bronią dysponował oddział dowodzony przez „Żubra”.

Nie wystarczył plan operacyjny, funkcjonariusze służb porządku publicznego musieli „twórczo” pracować, dlatego 7 maja 1966 roku „spreparowano” plan przeprowadzenia rozmowy z figurantem o posiadanej nielegalnie broni. Ponownie wyszczególniono funkcje ojca w AK i W i N, zdecydowanie uczyniono go posiadaczem CKM (radziecki MAKSIM) oraz automatu      i pistoletu zabranego (!) od Jana Kanarka. Polecono przesłuchać dokładnie – jaką miał broń będąc w oddziale dywersyjnym; gdzie magazynowano broń w terenie, kto należał do oddziału dywersyjnego.

Rozmowę z moim ojcem, „byłym szefem dywersji nielegalnej organizacji AK – W i N” przeprowadził kpt. K. Samojlik. Znowu zaczęto od wstąpienia do AK w 1941 roku, wyszczególnienia posiadanej broni, u kogo przechowywanej do ujawnienia …; poinformowano, że wiedzą o figurancie wszystko – gdzie i kiedy mówił o sytuacji politycznej, że nienawidzi komunistów, zamierza tworzyć tajną organizację … Ojciec uświadomił sobie, że ktoś na niego donosił, zdradzony przez „przyjaciół” przyznał się, że na własnym podwórzu ma zakopaną broń (rozkaz „Rolanda”): dwa pistolety TT, nadto skrzynię z zapalnikami przeciwczołgowymi(z czasu okupacji niemieckiej). Wyjaśnił, że „w chlewiku” ukryto na krótko RKM (nie CKM), który przekazano do oddziału „Jerzego”. Jan Kanarek przechował broń u gospodarza, a po wyzdrowieniu zabrał do oddziału. Kapitan Samojlik poleci odnaleźć broń na podwórku figuranta.

Ojciec nie pamiętał, gdzie zakopano pistolety i granatniki, dlatego przysłano kilku specjalistów, aby odszukać miejsce ukrycia „ogromnej ilości oręża”. Z takim uzbrojeniem miał R. Bychowski zakładać tajną organizację?

21 V 1966 r. Naczelnik Wydziału III Komendy Wojewódzkiej MOSB w Białymstoku otrzymał meldunek o odzyskaniu „2 jednostek broni – 2 pistolety TT oraz 24 sztuk amunicji”. „Broń jest zniszczona (korozja), nie nadaje się do użytku, była zakopana (…) przez Stanisława Baturo ps. „Roland” (wyjaśnienie zapewne kłamliwe)”. Polecono wysłać broń do ekspertyzy (!).

W notatce służbowej z 30 XI 1966 roku (po 6 miesiącach!) stwierdzono, że po zbadaniu broni nie zachodzi podejrzenie jej używania, można wszcząć przeciwko R. Bychowskiemu postępowanie z art. 481 WKK. Na przesłuchaniu pokazano ojcu pismo generalnej prokuratury, że nie będzie sądzony po oddaniu broni, jednak obawiał się, że go aresztują (donos „Tomka” z maja 1966 r.).

9 XII 1966 roku materiały dotyczące nielegalnego posiadania broni przekazano Prokuraturze Wojewódzkiej w Białymstoku. Podprokurator K. Woźnicki 31 XII 1966 r. wydał postanowienie o umorzeniu śledztwa z racji znikomego niebezpieczeństwa społecznego czynu – pistoletów nie używał w celach przestępczych. Porucznik B. Wojtunik podsumował w streszczeniu materiałów w tej sprawie:    „dobrowolne zdanie 2 pistoletów w maju 66 r.;  podobno (!) stracił zaufanie u byłych członków podziemia i został odizolowany od wrogiego środowiska”. Nieprawda, do końca swego życia utrzymywał z nimi kontakt, a Franciszek Godlewski przyszedł pożegnać się z ojcem w dniu jego pogrzebu i zmarł na serce w kilka godzin później.

Wreszcie 4 kwietnia 1967 roku wystosowano wniosek o zakończeniu sprawy operacyjnej przeciwko Romanowi Bychowskiemu, który „przez zdanie broni został rozbrojony” (!), a materiały polecono złożyć w archiwum. Na podstawie zgromadzonych pisemnych dowodów w teczce mego ojca, przechowywanej w białostockim IPN, można uświadomić sobie, czym zajmowali się przedstawiciele porządku publicznego w PRL. Odnalezienie dwóch skorodowanych pistoletów i granatników zajęło im pięć lat (!) – szukanie  i opłacanie tajnych wywiadowców, przetwarzanie donosów w notatki służbowe, plany operacyjne. Sprawy ewidencyjne, arkusze rejestracyjne i streszczenia materiałów z obserwacji to nieprawdopodobna „gimnastyka umysłowa” dla zapewne ograniczonych intelektualnie funkcjonariuszy SB i MO.

 

 

Krystyna Szewczyk


 
 
© 2011 Uniwersytet Trzeciego Wieku w Białymstoku
Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej. Projekt lub publikacja odzwierciedlają jedynie stanowisko ich autora i Komisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną w nich zawartość merytoryczną.